Zosia Samosia, czyli Hyperion zmienia warunki emisji obligacji

Graffiti Street ArtZmiana warunków emisji obligacji nie jest prosta. Nowa ustawa wiele ułatwiła (zgromadzenie obligatariuszy, korekty techniczne), ale równocześnie znakomicie utrudniła restrukturyzację wymagalnego zadłużenia z obligacji. Zamiast rozwiązań kompromisowych i ważenia różnych interesów wybrano rozwiązanie najprostsze, czyli zakaz. Wyłączono całkowicie obrót obligacjami po defaulcie. Przybrało to poetycką formę: „Po ustaleniu uprawnionych do świadczeń z tytułu wykupu obligacji niemającej postaci dokumentu, prawa z tej obligacji nie mogą być przenoszone” (art. 8 ust. 6 ustawy o obligacjach). Zakaz ten nie dotyczy obligacji dokumentowych. To wyłączenie jest najczęściej stosowane przy transakcjach obejmujących transfery takich aktywów. Skoro nie można przenieść obligacji nie dokumentowej, to trzeba sprawnie zmienić jej formę i po kłopocie.

Łatwo powiedzieć, ale trudniej zrobić. Przepisów, odpowiedników zniesienia dematerializacji akcji, nie ma. Zmiana formy obligacji jest zmianą treści długu, która przybiera postać zmiany warunków emisji obligacji. Taka zmiana wymaga zgodnych oświadczeń wszystkich obligatariuszy lub uchwały zgromadzenia obligatariuszy.

Zgoda wszystkich wierzycieli jest trudna do uzyskania. Obrót giełdowy obligacjami zdematerializowanymi jest anonimowy, a zapisów ewidencji obligacji strzeże przed emitentem tajemnica maklerska. Samo ustalenie tożsamości obligatariuszy jest wyzwaniem. Przekonanie ich zmiany warunków emisji jeszcze większym.

Nie jest łatwiej ze zgromadzeniem obligatariuszy. Warunki emisji mogą go nie przewidywać. Obligacje mogą być wyemitowane jeszcze pod rządami starej ustawy, która nie przewidywała takiego rozwiązania. A w końcu, na samym zgromadzeniu możliwe są problemy z uzyskaniem większości, kworum lub jednomyślności.

Jak więc zmienić treść warunków emisji, skoro nie można ich zmienić? Tak jak w polityce i w konfliktach korporacyjnych. Metodą faktów dokonanych.

Świetnym przykładem takiego działania jest zmiana warunków emisji obligacji Hyperion S.A. Emitent zmienił je składając oświadczenie. Likwidator działający w imieniu emitenta oświadczył, że postanawia dokonać zmiany warunków emisji obligacji. Zmiana sprowadza się do zmiany formy obligacji na obligacje dokumentowe. W uzasadnieniu wskazano wyraźnie, że celem jest umożliwienie obrotu obligacjami, pomimo upływu terminu ich wykupu. Zmiana nie ma wpływu na treść stosunku zobowiązaniowego wynikającego z obligacji.

Zmiana jest korzystna dla obligatariuszy, bo przywraca możliwość obrotu obligacjami. Można je sprzedać i zminimalizować straty, zamienić na inne instrumenty albo przynajmniej zbyć i rozliczyć straty podatkowe. W jakim trybie taka zmian jest dokonywana? Prawne uzasadnienia można konstruować różne (np. zawarcie umowy przez przyjęcie oferty lub czynności konkludentne). Brak zainteresowanych kwestionowaniem takiej zmiany sprzyja kreatywnemu podejściu.

Z całego zamieszania ważne są dwie rzeczy. Pierwszy wniosek nie jest ani odkrywczy, ani budujący. Nawet drobny przepis, może znacząco utrudniać życie. Drugi jest optymistyczny. Kreatywne podejście do problemów i przepisów może zdziałać cuda.

 

P.S. A od lipca 2019 r. nawet takich rzeczy nie będzie można robić.

 

Enei droga na Ostrołękę

 

woman with electricity light bolt breaking the wall,illustration paintingFundacja „ClientEarth Prawnicy dla ziemi”, jako akcjonariusz mniejszościowy Enei zaskarżyła uchwałę walnego zgromadzenia o kierunkowej zgodzie na budowę nowego bloku węglowego w elektrowni Ostrołęka. Żądanie obejmuje stwierdzenie nieważności lub ewentualnie ustalenie nieistnienia lub ewentualnie o uchylenie uchwały (więcej już się nie dało). Uchwała jest lakoniczna i jedynie kierunkowa, ale cała sprawa jest arcyciekawa i precedensowa. I dla akcjonariuszy mniejszościowych i dla zarządów spółek, a w szczególności tych kontrolowanych przez nasze Państwo.

Projekt rozbudowy elektrowni Ostrołęka od lat budzi kontrowersje. Zarzucony w 2012, został podjęty w 2015, tym razem w formule współpracy Enei i Energi – spółek kontrolowanych przez Państwo. W projekcie najbardziej kontrowersyjne są nie szacowane na 6 mld zł koszty, ale sama jego sensowność ekonomiczna. Kolejni eksperci, zarządzający i inwestorzy zgłaszają wątpliwości. Pojawiają się głosy o trwałej nierentowności inwestycji, bez znaczącego wsparcia z rynku mocy. W odpowiedzi stawia się argument odwołujący się do bezpieczeństwa energetycznego kraju.

Spór rozstrzygnie sąd. Przedmiotem postępowania dowodowego będą właśnie kwestie dotyczące sensowności ekonomicznej projektu i ryzyk jaki generuje on dla spółki. Client Earth stawia tezę, że decyzja o zaangażowaniu w projekt Ostrołęka C może stanowić „naruszenie obowiązków dotyczących analizy ryzyka oraz działań w najlepszym interesie spółki i jej akcjonariuszy”. Osoba powoda gwarantuje, że nie dojdzie tu do zakulisowej ugody. Sąd w wyroku będzie musiał nazwać i określić wiele nieostrych kwestii. Co jest interesem spółki, a co akcjonariuszy? Jakie są granice swobody działania akcjonariusza dominującego? Czy spółka ma działać tylko dla zysku, czy musi uwzględniać inne kwestie? Jeśli tak czy ważna jest ochrona środowiska, czy może polityka? Czy spółka może być narzędziem rządu dla realizacji polityki i gdzie są granice narzucania spółce woli politycznej? A jak się to ma do interesów akcjonariuszy mniejszościowych? Jak zarząd powinien analizować ryzyko? itd. Prawdziwa bomba.

 

.

Próg ilościowy w wezwaniach

Jeśli może być trudniej i głupiej, to dlaczego nie? Niestety tą dewizą często kierują się nasi prawodawcy. Chciałbym uczcić pierwszą rocznicę wydania rozporządzenia o wzorach wezwań[1] krótką wzmianką opisującą ten fenomen.

Ogłaszający wezwanie w zasadzie nie może się z niego wycofać. Wyjątkiem jest ogłoszenie przez kogoś innego kontrwezwania. Poza tym, jeśli już wzywasz, to musisz kupić akcje objęte zapisami. Ten automatyzm może zniechęcać do ogłaszania wezwań. Dla uelastycznienia tej konstrukcji uznano, że wezwanie może zawierać warunki. Można więc wskazać, że wzywający będzie zobowiązany nabycia akcji dopiero jak spełni się określony warunek. Rozporządzenie zawiera wyliczenie możliwych do zastrzeżenia warunków. Nie można zastrzec dowolnego warunku, ale można wybierać wyłącznie z katalogu zawartego w przepisach rozporządzenia (co potwierdza praktyka KNF). Wolność limitowana.

Jednym z najczęściej zastrzeganych w wezwaniach warunków jest próg ilościowy. Wyzywający określa, że nabędzie objęte zapisami akcje, jeśli wraz z już posiadanymi akcjami dadzą mu łącznie co najmniej określony procent ogólnej liczby głosów. Bardzo często był to próg 90%, po którego przekroczeniu którego powstawało prawo do przymusowego wykupu pozostałych akcji. Był, bo obecnie nie jest już to możliwe.

Rozporządzenie rozprawiło się sprawnie z nadmiarem swobody. W końcu, komu taka wolność potrzebna. Za dużo swobody mogłoby przecież zaszkodzić rynkowi. Po pierwsze, rozporządzenie wyraźnie ogranicza możliwość zastosowania progu ilościowego do wezwań związanych z przekroczeniem 33% lub 66%[2]. Nie ma więc możliwości użycia progu w wezwaniach delistingowych[3]. Po drugie, nie ma swobody w określaniu wysokości progu ilościowego. W przepisie pojawiło się następujące zdanie: „Minimalna liczba akcji określona w wezwaniu wraz z liczbą akcji posiadanych przez wzywającego nie może stanowić więcej niż 66% ogólnej liczby głosów.”[4]. Zapomnijcie o progu na poziomie 90%. Nie ma możliwości podnieść poprzeczki ponad 66%! Powoduje to kolejną zabawną konsekwencję, skutkującą ograniczeniem możliwości działania. Po trzecie więc, skoro maksymalny próg wynosi 66%, to w wezwaniu związanym z przekroczeniem 66% ogólnej liczby głosów, takiego progu nie da się wyznaczyć. W efekcie, w wezwaniach z art. 74 ust. 1 nie można określić minimalnej liczby akcji objętych zapisami, po której osiągnięciu wzywający zobowiązuje się do ich nabycia. Literalna treść § 4 ust. 1 rozporządzenia wprowadza w błąd, bo z jednej strony przewiduje możliwość stosowania progu ilościowego w wezwaniach z art. 74, a z drugiej ustala jego maksymalną wysokość na takim poziomie, że jego zastosowanie jest niemożliwe.

Przepisy rozporządzenia pozwalają więc określić minimalną liczbę akcji, które w wezwaniu nabędzie wzywający, ale tylko w wezwaniach związanych z przekroczeniem 33% ogólnej liczby głosów. Swoboda kończy się na sześćdziesiątym szóstym procencie. Kogo i co chronią takie ograniczenia?

 

[1] Rozporządzenie Ministra Rozwoju i Finansów z dnia 14 września 2017 r. w sprawie wzorów wezwań do zapisywania się na sprzedaż lub zamianę akcji spółki publicznej, szczegółowego sposobu ich ogłaszania oraz warunków nabywania akcji w wyniku tych wezwań

[2] Wezwania, o których mowa w art. 73 ust. 1 i art. 74 ust. 1 ustawy o ofercie

[3] Wezwania rozpoczynające procedurę zniesienia dematerializacji akcji (art. 91 ustawy o ofercie).

[4] § 4 ust. 2 Rozporządzenia

Elektroniczna dokumentacja obligacji

Binary computer code repeating vector background illustration

Dzień po dniu żegnamy się z tradycyjnymi papierowymi dokumentami. Przyzwyczailiśmy się już do tego że papiery wartościowe nie są papierami. Nie szeleszczą, ani nie da się ich schować do szuflady. Wyświetlają nam się na ekranach. Są łatwe i dostępne na kilka kliknięć myszką. Polubiliśmy je. Mimo to, nabywanie obligacji w ramach ofert pierwotnych wiąże się najczęściej z otrzymywaniem całych zestawów papierowych dokumentów i podpisywaniem kolejnych formularzy i oświadczeń. Musimy jednak zakładać, że i ten schyłkowy rytuał z czasem zaniknie, wyparty przez stukot klawiatury. Technologie elektroniczne wygrają. Na razie, zdobywają kolejne przyczółki. Paradoksalnie największy opór wobec porzucenia papieru jest w naszych głowach. Odpowiednie przepisy już są.

Warunki emisji obligacji muszą być sporządzone w formie pisemnej. Wymóg ten nie jest wyrażony wprost, ale wynika z konieczności ich podpisania przez osoby upoważnione do zaciągania zobowiązań w imieniu emitenta[1]. Podpisać da się wyłącznie dokument papierowy, więc forma pisemna musi być zachowana. Stop. Znowu wygrało przyzwyczajenie. Równoważna z formą pisemną jest forma elektroniczna! Do zachowania formy elektronicznej wystarczające jest złożenie oświadczenia woli w postaci elektronicznej i opatrzenia go tzw. bezpiecznym podpisem elektronicznym[2]. Forma ta cały czas nie jest powszechna, ale możliwość generowania bezpiecznych podpisów elektronicznych istnieje i jest już stosunkowo tania. Jeśli założymy, że potrzebujemy jedynie takich podpisów złożonych przez reprezentantów emitenta, a możemy zdecydować się na pełną digitalizację warunków emisji. W ten sposób można podpisać dowolnie rozbudowaną dokumentację obligacyjną, która będzie kierowana do tysięcy podmiotów. Może okazać się, że warto spróbować.

Propozycja nabycia obligacji również nie musi być sporządzona w żadnej szczególnej formie. Przepisy wymagają jedynie jej udostępnienia, czyli umożliwienia inwestorom zapoznania się z jej treścią. Najczęściej sporządza się ją w formie pisemnej. Tak jest bezpiecznie zarówno dla emitenta jak i inwestorów. Skoro tak, to istnieje pełna i bezpieczna możliwość przejścia na dokumenty w formie elektronicznej. Skoro mamy już certyfikaty umożliwiające generowanie podpisów elektronicznych i użyliśmy je do podpisania warunków emisji, to nie ma żadnych przeszkód by za ich pomocą podpisać również propozycję nabycia. Dokumenty emitenta są więc już w komplecie cyfrowe i sygnowane bezpiecznym podpisem elektronicznych. Można je rozsyłać do inwestorów.

Działania inwestora też nie muszą być oparte na długopisie lub piórze. Zarówno przyjęcie propozycji nabycia, jak i zapis na obligacje mogą być sporządzone w postaci elektronicznej. Jedynym warunkiem jest odpowiedni zapis w warunkach emisji[3]. Innymi słowy, jeśli emitent tak postanowi to zapisy mogą być sporządzane w postaci elektronicznej. I tu, ważne rozróżnienie: postać elektroniczna, to coś mniej niż forma elektroniczna. Postać elektroniczna nie potrzebuje bezpiecznego podpisu elektronicznego. Wystarczy, że wola składającego zapis została wyrażona przez takie jego zachowanie, które w sposób dostateczny ujawnia jego wolę. Odrębnymi problemami jest oczywiście określenie zasad tworzenia, utrwalania i przekazywania dokumentów w postaci elektronicznej, ale przyjmijmy, że są to problemy techniczne. Prawnie jest dopuszczalne składanie zapisów w formie elektronicznej[4].

Jeszcze łatwiej może być w wypadku czynności dokonywanych w ramach regulacji ustawy o ofercie[5] i ustawy o instrumentami finansowymi[6], gdzie dokumenty sporządzone w postaci elektronicznej mogą zostać zrównane z dokumentami w formie pisemnej, jeśli strony w umowie tak postanowią i zachowane zostaną określone wymagania techniczne.

Wisienką (a może jednak truskawką) na torcie będzie oczywiście obligacja nie mająca formy dokumentu. Albo ewidencyjna, albo zdematerializowana.

W ten sposób mamy cały proces emisyjny przeprowadzony bez użycia papieru.

 

P.S. Rafał, dzięki za inspirację.

[1] art. 6 ust. 2 pkt. 9) ustawy o obligacjach

[2] art. 781 § 1 I 2 KC

[3] art. 42 ust. 1 ustawy o obligacjach

[4] Możliwość zastosowanie elektronicznych zapisów nie jest warunkowana tym by dokumentacja emisyjna sporządzona przez emitenta była elektroniczna. Może być papierowa, a mimo to emitent może zadecydować, że zapisy będą miały postać elektroniczną.

[5] art. 6 ustawy o ofercie

[6] art. 13 ustawy o obrocie instrumentami finansowymi

Oferta bezprospektowa, ale nie bezformalnościowa

Scene from Hell painted on the walls of the Rila Monastery church in Bulgaria.

Liberalizacja przepisów o małych ofertach publicznych to zmniejszenie wymagań formalnych, ale nie ich całkowite zniesienie. Nie ma prospektu, ale inne formalności nadal muszą być spełnione. Boleśnie przekonało się o tym Legimi, której publiczną ofertę obligacji wstrzymano, po interwencji KNF.

Emitenci mają możliwość przeprowadzenia oferty publicznej o wartości do 1 mln EURO bez konieczności udostępniania prospektu emisyjnego (art. 7 ust. 4 pkt 5 ustawy o ofercie). Bezprospektowe emisje publiczne wiążą się jednak z koniecznością notyfikacji w KNF zamiaru przeprowadzenia oferty. Emitent wraz z taką notyfikacją przekazuje Komisji harmonogram akcji promocyjnej i materiały, które w jej ramach mają być użyte. Po otrzymaniu notyfikacji, Komisja ma możliwość zgłaszania uwag i zastrzeżeń do przekazanych jej danych i materiałów. W praktyce zasady akcji promocyjnej i przekazywane w jej ramach materiały muszą uzyskać akceptację KNF.

Liberalizacja przepisów o małych ofertach publicznych złagodziła również wymagania dotyczące opisanej notyfikacji. W ramach tych ofert KNF nie ma bezpośredniej możliwości zgłaszania uwag i zastrzeżeń do danych i materiałów o akcji promocyjnej. Wynika to z przepisu art. 53 ust. 9c, który stwierdza, że w przypadku takich ofert „nie stosuje się przepisów ust. 8-9a”. Przepis ten jednak nie wyłącza ust. 7, czyli przepisu nakazującego dokonanie notyfikacji. W konsekwencji, nawet w przypadku małych ofert notyfikacja musi być dokonana.

Wyłączenie przepisów o możliwości zgłaszania przez Komisję zastrzeżeń do materiałów akcji promocyjnej wcale nie oznacza, że emitent będzie miał łatwiej. Paradoksalnie będzie odwrotnie. KNF dysponuje bardzo mocnymi środkami ingerencji w oferty publiczne, sięgającymi aż po zakaz przeprowadzenia oferty (jeszcze nie rozpoczętej) i nakaz wstrzymania oferty (już trwającej). Atomowy art. 16 może być zawsze użyty, także wobec małych ofert. Możliwość zgłaszania przez KNF uwag i zastrzeżeń daje emitentowi możliwość wprowadzania korekt i modyfikacji. Wyłączenie takiej możliwości nie zmniejszy obciążeń, ale zwiększy ryzyko. Jeśli notyfikacja lub projekty materiałów promocyjnych wzbudzą zastrzeżenia KNF, to będzie możliwe zakazanie małej oferty. Nim jednak to nastąpi KNF poinformuje emitenta o swoich wątpliwościach. Stawiam na to że zgłaszanie takich zastrzeżeń zostanie przesunięte do pism ostrzegawczych kierowanych do emitenta „bez żadnego trybu”, ale zawsze z uprzejmym wskazaniem na możliwość zakazania oferty. I trudno będzie mieć do Komisji jakiekolwiek pretensje. Lepsze takie ostrzeżenie, niż od razu zakaz.

Zamiast liberalizacji, czyli zmniejszenia obciążeń, uproszczenia procedur i zwiększenia ich transparentności, mamy to jedynie pozorne ułatwienie. I do tego zwiększające ryzyko prowadzenia małej oferty publicznej.

Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.

 

 

 

 

Koniec obligacji korporacyjnych dla maluczkich

Portugal, Lisbon, woman walking by a mural painting on a wall downtownSprawa Getback sporo zmieni na polskim rynku obligacji. Po wybuchu afery KNF podjął intensywne działania. Kontynuowana jest akcja ogłaszania ostrzeżeń i zaleceń. Ich celem jest uchronienie inwestorów indywidualnych przez koszmarem kłopotów finansowych emitenta. Ten szczytny cel jest konsekwentnie realizowany przez zakazywania tego co przed momentem wybuchło. Upadłość SK Banku spowodowała zakaz oferowania obligacji podporządkowanych, bankructwo Getback – zakaz oferowania obligacji korporacyjnych, ubrany w sugestię powstrzymania się przez banki od „proaktywnego” (śliczne słowo!) oferowania tych papierów.

Komunikat KNF w tej sprawie można streścić następująco. Emisji obligacji korporacyjnych jest coraz więcej, a inwestorzy są nimi zainteresowani i traktują je jako atrakcyjną alternatywę dla lokat bankowych. Jednak obligacje, w  odróżnieniu od lokat (tych do kwoty 100 000 euro), nie są objęte przepisami o gwarantowaniu depozytów. Może to skutkować tym, że w przypadku niewypłacalności emitenta część lub całość zainwestowanego kapitału może zostać utracona. Pośrednicy oferujący obligacje powinni uwzględniać to ryzyko i dokładać starań, aby oferowane produkty były odpowiednie dla klientów.

W ocenie Komisji nie jest odpowiednie „proaktywne” oferowanie przez banki obligacji korporacyjnych inwestorom indywidualnym (osobom fizycznym), posiadającym w danej instytucji środki o wartości nie wyższej niż 100 000 euro. Podejmując się trudu interpretacji wyrażenia „proaktywne oferowanie”, zakładam, że chodzi o to by bank nie wychodził z jakąkolwiek inicjatywą w oferowaniu obligacji korporacyjnym osobom fizycznym, które zgromadziły w nim mniej niż magiczne 100 000 euro. Obligacje mają grzecznie leżeć na półce i czekać, aż ktoś je zauważy i o nie zapyta. Wtedy ewentualnie może je nabyć. Choć może bezpieczniej byłoby, żeby obligacje nie leżały na widoku? W końcu, zamieszczenie informacji (a nie daj Boże, reklamy) na stronie internetowej banku jest już „proaktywnym oferowaniem”?

KNF bardzo mocno podkreśla znaczenie banków na rynku, wskazując, że „banki powinny odgrywać większą rolę w zakresie podnoszenia świadomości ich klientów co do ryzyka i potrzeby dywersyfikacji inwestycji”. Wynika to – w ocenie KNF – z tego, że „stosunek pomiędzy bankiem a jego klientem (…) jest bowiem o wiele bardziej złożony niż zwykła relacja firmy inwestycyjnej z inwestorem poszukującym różnych możliwości inwestowania środków pieniężnych”. Bank ma więc chronić swojego klienta przed złem, które może on sobie wyrządzić nierozważną decyzją. Środkiem realizacji tego celu jest uniemożliwienie podjęcia tej decyzji. Bardzo paternalistyczne. Wynika z tego, że niebędący bankiem dom maklerski już może narażać swojego klienta na takie ryzyko. Nie wiem, co zrobić z tym wnioskiem.

Jednak, moim zdaniem, skutek tego komunikatu nie będzie ograniczony wyłącznie do banków. Trudno sobie wyobrazić, żeby domy maklerskie łatwo decydowały się na prowadzenie innej polityki sprzedażowej niż wynikająca z zaleceń KNF. Problemu nie mają te znajdujące się w strukturach banków, bo już są bankami, więc i tak nie mogą. Domy maklerskie z bankowych grup kapitałowych też pewnie nie będą się wyłamywać i udawać, że z bankami nie mają nic wspólnego. Ciekawe co zrobią niebankowe instytucje, które też podlegają nadzorowi KNF. Rynek zapewne podzieli się. Bardziej zdeterminowani dalej będą oferować obligacje, a bardziej konserwatywni pewnie już nie.

Inwestorzy zostali (oczywiście dla ich własnego dobra) wrzuceni do jednego worka i wyrzuceni z rynku. Nikt nie dostanie propozycji nabycia obligacji korporacyjnych, więc będzie spokój. Obligacji Orlenu, Aliora i innych stabilnych emitentów też nie będzie w ofercie dla maluczkich. Po raz kolejny zamiast edukacji mamy zakaz. Łatwiej szybciej i bez ryzyka dla zakazującego. To że kosztem będzie ograniczenie finansowania przedsiębiorstw i (kolejne) odrzucenie inwestorów od rynku kapitałowego nie ma jak widać znaczenia.

Wydaje mi się, że nad rynkiem dużych ofert publicznych obligacji właśnie zaszło słońce. Inwestorzy instytucjonalni dostaną papiery w ofertach prywatnych, a małym zostaną obligacje Skarbu Państwa. Będzie bezpieczniej.

 

 

Cele emisji obligacji

SONY DSC

Obligacje emituje się z reguły po to by pozyskać pieniądze. Modelowo emitent powinien je zainwestować, wypracować zysk i oddać z odsetkami. Wtedy wszyscy są zadowoleni. Obligatariusze zarobili na odsetkach, a emitent na inwestycjach, które sfinansował długiem.

Najłatwiej mają duzi, stabilni emitenci. Wiarygodna spółka często nie musi w ogólne tłumaczyć się co zrobi z pożyczonymi pieniędzmi. Wystarczy, że jest. Na takie zaufanie rynku trzeba jednak długo pracować.

Częściej jednak potencjalnemu inwestorowi nie wystarczy powiedzieć, że emitent potrzebuję pieniędzy. Konieczne są bardziej szczegółowe wyjaśnienia, poparte pomysłem na biznes i liczbami, efekciarsko nazwanymi projekcjami finansowymi. Emitent musi przekonać inwestorów, że warto mu pożyczyć pieniądze, bo wykorzysta je tak sprytnie, że odda co pożyczył wraz z obiecanymi odsetkami. A inwestorzy muszą mu uwierzyć.

Tłumaczenie co emitent zamierza zrobić z pożyczonymi przez obligatariuszy pieniędzmi może przybrać formę sformułowania tzw. celów emisji, czyli wskazania na co emitent przeznaczy uzyskane z emisji środki. Cel może być jeden (np. budowana nowej fabryki), albo może być ich kilka (np. przejęcie konkurenta, rozbudowa sieci dystrybucji, spłata zadłużenia). Emitent może określić cele emisji, ale nie musi tego robić[1]. To prawo emitenta, a nie jego obowiązek. Jeżeli jednak cel emisji został określony, to emitent nie może przeznaczyć środków z emisji obligacji na inny cel (art. 32 ustawy o obligacjach). Jednak, cel emisji jest jedynie dodatkowym postanowieniem warunków emisji, które jest zamieszczane wyłącznie w sytuacji, gdy emitent taki cel wyznaczył (art. 6 ust. 2 pkt. 4 ustawy o obligacjach).

Wyznaczenie celu emisji rodzi obowiązek jego realizacji. Emitent musi wydać uzyskane środki, zgodnie z celami emisji. Jeśli emitent przeznaczy środki z emisji obligacji na inne cele niż te wskazane w warunkach emisji, to może narazić się na odpowiedzialność karną (art. 93 ustawy o obligacjach).

Po co więc ściągać sobie na głowę niepotrzebne kłopoty? Jeśli przeznaczenie środków z emisji obligacji na inne cele grozi odsiadką, to po co wyznaczać cele emisji, jeśli nie jest to obowiązkowe? Odpowiedź jest banalna i wskazana już wyżej. Wyłącznie po to by te środki pozyskać. Wskazanie (opisanie, wyliczenie itd.) celu na uwiarygodnić projekt i emitenta, po to by przekonać inwestorów do udzielenia finansowania. O tym, czy robić to czy nie, decyduje wyłącznie emitent.

Problematyczne mogą być sytuacje, gdy dokumentacja emisyjna opisuje projekt, który ma być finansowany, ale nie posługuje się sformułowaniem cele emisji. Czy w takim wypadku doszło do wskazanie celów emisji, czy nie? W takim wypadku nie ma jednej odpowiedzi. Uznanie, że cele emisji zostały określone wymaga każdorazowej interpretacji całej dokumentacji emisyjnej. Efekt takiej analizy może mieć znaczenie zarówno w postępowaniach karnych, jak i procesach odszkodowawczych.

Drugą nietypową sytuacją jest – czasami bardzo szczegółowe – opisanie projektu, który ma być finansowany lub precyzyjne wskazanie planów i zamiarów emitenta dotyczących przeznaczenia środków z emisji, ale uzupełnione stwierdzeniem, że wskazane zamiary emitenta nie stanowią celów emisji, w rozumieniu art. 32 ustawy o obligacjach. Takie klauzule pojawiają się często w dokumentacjach emisji publicznych, gdzie przepisy rynku kapitałowego nakazują określenie przeznaczenia środków z emisji. W efekcie, z jednej strony emitent mówi dokładnie na co wyda środki z emisji, ale z drugiej, podkreśla, że nie są to cele emisji. Można opisać takie działanie, jako wskazanie celów emisji, z jednoczesnym zastrzeżeniem, że nie są one celami emisji. W mojej ocenie, takie działanie jest w pełni dozwolone. Skoro emitent może nie wskazywać celów emisji, to może to zrobić w każdych warunkach i niezależnie od treści dokumentacji emisyjnej. To emitent kształtuje warunki emisji i może korzystać z dobrodziejstw regulacji. Zastosowanie klauzuli wyłączającej uznanie zamiarów emitenta za cele emisji (w rozumieniu ustawy), wyłącza możliwość sankcjonowania karnego innego przeznaczenia środków z emisji. I nic więcej.

Na koniec i tak inwestorzy zdecydują, czy emitent i jego emisja są dla nich wiarygodne.

 

 

 

 

[1] Pomijam tu emisje jednostek samorządu terytorialnego i innych podmiotów publicznych wskazanych w ar. 32 ust. 2, które muszą określać cele emisji.

Piekła (programów odkupu) nie ma

Depositphotos_26243527_s-2015MAR dotyczy nie tylko informacji poufnych, ale i innych spraw. Jedną z nich są tzw. programy odkupu[1], czyli zgodnie z terminologią KSH, programy nabywania akcji własnych. Z MAR można wyczytać jak spółka publiczna może bezpiecznie przeprowadzić transakcję nabywania akcji własnych. Z akcentem na słowo „bezpiecznie”.

Nabywanie przez emitenta akcji własnych jest istotną ingerencją w rynek, dokonywaną przez podmiot najlepiej poinformowany. Któż bowiem wie więcej o spółce niż ona sama? Asymetria informacyjna jest gigantyczna. Pokusa nadużycia może być spora. MAR wskazuje, że jeżeli program odkupu będzie spełniał określone kryteria, to nie będą miały do niego zastosowania zakazy wykorzystywania informacji poufnej oraz manipulacji. W rozporządzeniu zbudowano tzw. bezpieczne przystanie (safe harbors). Przebywanie w nich zapewnia brak ryzyka zarzutu naruszenia reguł.

Podstawowym warunkiem skorzystania z bezpiecznej przystani jest prowadzenie programu odkupu wyłącznie w jednym z trzech celów: 1) obniżenia kapitału zakładowego, 2) wykonania zobowiązań z dłużnych instrumentów finansowych wymiennych na akcje[2], 3) wykonania zobowiązań z programów motywacyjnych[3] (art. 5 ust. 2 MAR). Najczęściej stosowana jest pierwsza możliwość, czyli nabywanie akcji własnych w celu ich umorzenia (i następnie obniżenia kapitału zakładowego).

Taka regulacja nie oznacza jednak, że spółka nie może nabywać akcji własnych w innych celach. KSH zawiera przecież katalog aż dziewięciu możliwości, z których dwie ostatnie są otwarte (art. 362 § 1 KSH). Jedna pozwala walnemu zgromadzeniu w zasadzie dowolnie określić cel nabywania akcji własnych, a druga odsyła do innych ustaw, a jak wiadomo ustawodawca może i potrafi poszaleć. MAR nie zakazuje nabywania akcji własnych w innych celach niż w nim wymienione. Możliwe i legalne jest nabycie akcji własnych poza MARowskimi bezpiecznymi przystaniami, gdyż „obrót akcjami własnymi (…), które nie zostały objęte wyłączeniami na mocy niniejszego rozporządzenia (…) nie powinien, jako taki być uważany za stanowiący nadużycie rynku” (preambuła MAR pkt. 12). Korzystanie z bezpiecznych przystani, to prawo, a nie obowiązek. Wypłynięcie poza nie powoduje jednak że rośnie ryzyko narażenia się na zarzut nadużycia. Tyle MAR.

Na szczęście, (dla prawników, oczywiście!) mamy również polskie ustawodawstwo, a w nim art. 173 ustawy o obrocie instrumentami finansowymi. Ten sympatyczny przepis wprowadza sankcję administracyjną do pół miliona złotych. Może ona być nałożona na każdego kto dokonuje lub zleca dokonanie realizacji programu odkupu z naruszeniem art. 5 MAR. Wynika z tego, że choć nabywanie akcji w innych sytuacjach niż wskazane w art. 5 MAR jest legalne, to jednak groź za to odpowiedzialność administracyjna. Wyszło więc słabo. Najprawdopodobniej przez nieporozumienie (bo przecież nie przez niezrozumienie) doszło do możliwości karania za legalne działania.

Na szczęście, pomoc może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony. Sankcja z art. 173 może być nałożona za dokonywanie lub zlecanie „programu odkupu, o którym mowa w art. 3 ust. 1 pkt 17” MAR. Przepis ten zawiera definicję, która stanowi, że „program odkupuoznacza obrót akcjami własnymi zgodnie z art. 21-27 dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady 2012/30/UE”. Proste! Żeby dowiedzieć się za prowadzenie jakich programów odkupu możemy słono zapłacić sięgamy do wskazanej dyrektywy i … okazuje się, że została już uchylona! Zastąpiła ją świeżutka nowa dyrektywa dotycząca prawa spółek z 14 czerwca 2017 r.[4] Bingo! Z jednej strony, art. 173 stanowi, że nie można nabywać akcji własnych inaczej niż poza bezpiecznymi przystaniami, a drugiej sankcja może być nałożona tylko za przeprowadzenie programu odkupu, w rozumieniu nieistniejącego przepisu. Interpretując przepis literalnie, a tak trzeba odczytywać przepisy nakładające sankcje, nie da się przeprowadzić takiego programu odkupu. Przeprowadzić go mogę na jedynie zasadach obecnie obowiązującej dyrektywy, a nie poprzedniej.

Takie są konsekwencję mnożenia przepisów. Coś musiało pójść, tak jak trzeba, skoro przepisy dotyczące programów odkupu są zawarte (i co ważniejsze wzajemnie do siebie odsyłają!) w KSH, MAR, rozporządzeniu delegowanym, ustawie o instrumentach finansowych i dyrektywie spółkowej.

 

 

[1] MAR w tym zakresie uchylił poprzednio obowiązujące rozporządzenie KOMISJI (WE) NR 2273/2003 z dnia 22 grudnia 2003 r. wykonujące dyrektywę 2003/6/WE Parlamentu Europejskiego i Rady w odniesieniu do zwolnień dla programów odkupu i stabilizacji instrumentów finansowych

[2] W Polsce jest to zbiór (prawie) pusty, bo obejmuje w zasadzie nie występujące instrumenty jak np. obligacje wymienne (obligacja zawierająca uprawnienie do nabycia akcji, niekoniecznie emitenta obligacji). Wyłączenie nie dotyczy obligacji zamiennych, bo realizacja zobowiązania do zamiany obligacji na akcje jest przeprowadzana za pomocą warunkowo podwyższonego kapitału zakładowego, a nie poprzez nabywanie akcji przez emitenta.

[3] Ten zbiór jest również (prawie) pusty, bo programy oparte o nabywanie przez emitenta akcji własnych w obrocie zorganizowanym są rzadkością.

[4] Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2017/1132 z dnia 14 czerwca 2017 r. w sprawie niektórych aspektów prawa spółek

 

CD PROJEKT zrobił *beep*

Sześcioznakowy komunikat pojawił się na koncie twitter’owym Cyberpunk Game. Konto było uśpione od 2013, a teraz zrobiło *beep*. I wystarczyło. Twitter zawrzał. Nieprzerwane dyskusje na forach i portalach. Gracze wpadli w ekstazę. Inwestorzy też. Kurs akcji skoczył o 7%, co dało wzrost kapitalizacji spółki o 500 mln zł.

Komentatorzy przewidzieli, że całe zamieszanie wywoła dyskusje prawne. Dyskusja pod tytułem „*beep* a MAR” już trwa.

Wszyscy wychodzą z założenia, że za *beep* nic się nie kryje. Zakładamy, że w spółce nie zdarzyło się nic istotnego, w szczególności nic istotnego dotyczącego przygotowywanej gry. Nie ma więc informacji poufnej. Jest tylko *beep*.

Zasadniczo zgoda panuje co do tego, że Emitent nie miał obowiązku informacyjnego i nie musiał publikować raportu. Taki pogląd jest opierany na tym, że *beep* nie spełnia kryterium precyzyjności. Informacja poufna musi być precyzyjna. Jeśli jakaś informacja nie jest precyzyjna to nie jest informacją poufną. *beep* precyzyjny nie jest więc nie może być informacją poufną. Brak precyzji jest niezaprzeczalny, ale można też pokusić się o inne argumenty.

Moim zdaniem, można też mieć wątpliwości czy *beep* jest informacją. Jest sygnałem nadanym przez spółkę i odebranym przez rynek. Tylko czy ten sygnał niesie informację? Jeśli tak to jaką? Jeśli za dane uznać wszystko co może być przetwarzane umysłowo lub komputerowo, to *beep* jest daną. Jest przetwarzalny i został wyjątkowo efektownie przetworzony. Dane stają się informacjami jeśli wiemy co reprezentują. Różne dane mogą dostarczać tę samą informację, ale jednocześnie te same dane mogą też dostarczać różnych informacji. Spółka przez *beep* mogła chcieć powiedzieć „hej, żyjemy”, a część odbiorców zrozumiała „gra za chwilę będzie na rynku!!!”. Każda informacja jest danymi, ale nie każde dane są informacją. Klasyczny przykład z „gołymi” liczbami, które zawsze są danymi, ale dopiero jeśli nadamy im znaczenie w określonej dziedzinie, to stają się informacją. Samo „6” nie znaczy nic, ale „6 stóp pod ziemią” już tak. W tym ujęciu „goły” *beep* nie jest informacją.

*beep* otrzymał znaczenie. Odwołał się do emocji, tworzonych przez kontekst sytuacji. U  każdego odbiorcy *beep* spotkał się z jego własnymi informacjami, uczuciami i oczekiwaniami, wszystko to zostało przetworzone i stworzyło nowe emocje. Wykreował wyobrażenie świata. Stworzył informację, rozumianą, jako indywidualna lub grupowa interpretacja otrzymanego ciągu sygnałów, opisująca stan jakiejś dziedziny. Obraz tego co dzieje się z wyczekiwaną grą powstał w umysłach graczy i inwestorów. Ci pierwsi już czują nieskończone godziny spędzone w mrocznym mieście przyszłości. Tych drugich, stara „dobra chciwość” pchnęła do składania zleceń, które wywindowały kurs akcji.

*beep* jest jak ruszanie palcem, które rozśmiesza do łez. Obiektywnie nic się nie dzieje, a jednak sporo się zmienia. Warunkiem jest istnienie kontekstu, w którym kryją się oczekiwania. Sygnał trafiający w określony kontekst u każdego z odbiorców stworzył informację. Każda z nich mogła mieć inną treści. Bardziej lub mniej precyzyjną. Część z nich została wyrażona na forach w formie okrzyków, pytań i memów. Wszystko wzajemnie się napędzało. Ruszyła lawina.

Czy przed tym twittem można było twierdzić, że podanie *beep* do wiadomości publicznej będzie miało prawdopodobnie znaczący wpływ na ceny akcji CD Projekt? A więc czy racjonalny inwestor prawdopodobnie wykorzystałby taką informację, opierając się na niej przy podejmowaniu swych decyzji inwestycyjnych? Czy racjonalny inwestor jest emocjonalny? Ta sprawa nakazuje zadać pytanie o treść racjonalności inwestorskiej. Czy racjonalny inwestor przynajmniej może przewidywać emocjonalną reakcję innych? A może reakcja nie była emocjonalna, tylko racjonalna? Może przynajmniej część inwestorów przewidywała, że po *beep* kurs skoczy, zakładając, że inni tak się podniecą, że złożą zlecenia?

A może wszystko uprościć i racjonalnie zapytać, czy jeśli *beep* jest informacją poufną, to raport bieżący powinien brzmieć *beep*? Myślę, że odpowiedź na to pytanie powinna zakończyć te rozważania. Teraz z czystym sumieniem możemy spokojnie oddać się przyjemności obcowania z trailerem Cyberpunk 2077.

P.S. Szacunek dla tych którzy wymyślili *beep*.

 

 

 

 

 

Nie dla indywidualnego psa podporządkowana bankowa kiełbasa

KNF wydała wczoraj rekomendację dotyczącą obligacji podporządkowanych banków. Celem jest ograniczanie zaangażowania inwestorów indywidualnych w takie obligacje. Zdaniem KNF, inwestorzy indywidualni nie powinni mieć tego typu instrumentów w swoich portfelach. O wydaniu takiej rekomendacji zadecydowały zapewne przykre doświadczenia obligatariuszy SK Banku i ryzyka związane z innymi emitentami, w tym np. sporym, bo ponad dwumiliardowym portfelem obligacji przeżywającego nie najlepszy okres Getin Banku.

Przyjemności podporządkowania

W ostatnim czasie obligacje podporządkowane były traktowane przez banki jako wygodny instrument zwiększania kapitałów własnych bez rozwadniania akcjonariatu. Obligacje podporządkowane mogą – po spełnieniu długiej listy warunków i za zgodą KNF – być uznane za składnik kapitałów własnych instytucji kredytowej (kapitał dodatkowy Tier I). Forma obligacji, umożliwia obrót takim długiem na rynku wtórnym, na giełdowych platformach Catalyst. I na koniec najważniejsze, oprocentowanie wyższe niż lokata, a zawarte w instrumencie emitowanym przez bank, a więc z założenia podmiot wiarygodny, pozwalało na łatwe znalezienie inwestorów.

Interes świetnie się kręcił.

… i kolce

Problemy z długiem podporządkowanym mogą zacząć się w okolicach niewypłacalności emitenta. Konstrukcja prawna takich instrumentów zakłada, że roszczenia wobec emitenta, w przypadku jego upadłości, będą realizowane na samym końcu, prawie na równi z akcjonariuszami (członkami banku spółdzielczego). Ta ostatnia cecha, zrównuje obligacje podporządkowane z instrumentami udziałowymi, takimi jak akcje lub udziały. Oznacza to, że w przypadku upadłości emitenta, obligatariusz (podporządkowany) nie ma praktycznie żadnych możliwości zaspokojenia się z jego majątku.

Ponadto, taki obligatariusz nie może liczyć na ochronę w postaci wypłaty z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego (to już zabolało inwestorów w sprawie SK Banku). Na koniec, nowość regulacyjna, czyli przepisy o uporządkowanej likwidacji banków, czyli możliwość twórczego użycia długu podporządkowanego w sytuacji zagrożenia niewypłacalnością banku (od restrukturyzacji, przez konwersję, aż po umorzenie).

Obligacje podporządkowane są więc obligacjami jedynie z nazwy i możliwości zysków ograniczonej do kuponu odsetkowego. Profil ryzyka tych instrumentów jest zbliżony z akcjami i udziałami. W sposób oczywisty nie przystaje to do strategii bezpiecznego inwestowania i generuje wysoki stopień ryzyka związanego z niewywiązaniem się emitenta ze zobowiązań. Nawet, jeśli emitują je banki.

Rekomendacja KNF

Uwzględniając te ryzyka, KNF doszedł do wniosku, ze obligacje podporządkowane banków nie nadają się dla inwestorów indywidualnych. By ograniczyć ich dostępność KNF rekomenduje, aby we wszystkich kolejnych emisjach wartość nominalna pojedynczej obligacji podporządkowanej banku wynosiła co najmniej 400.000 zł. Ogranicza to dostępność tych instrumentów zarówno w pierwotnym, jak i wtórnym obrocie.

Wyznaczony próg oscyluje wokół kwoty 100.000 EURO, czyli progu minimalnej wartości nominalnej obligacji pozwalającej na ich publiczne oferowanie bez konieczności udostępniania prospektu emisyjnego. Takie emisje z założenia kierowane są do klientów profesjonalnych. I w ich kręgu najczęściej następuje ewentualnie obrót wtórny takimi papierami.

Nie będzie więc już ofert obligacji podporządkowanych banków kierowanych do inwestorów indywidualnych. Najprawdopodobniej zakończy to emitowanie bankowego długu w ramach publicznych programów emisji, z założenia przeznaczonych dla klienta detalicznego. Banki na taki dług będą musiały poszukać chętnych wśród instytucji.

Komisja zareagowała na problem. Czas jednak pokaże czy wystarczająco szybko.